Jak zawsze 3 stycznia roku nieparzystego w Waszyngtonie zainaugurował swoje prace Kongres USA, notabene już 118.
Licznik bije zgodnie z kadencjami wybieranej co dwa lata od zera 435-osobowej Izby Reprezentantów, albowiem 100-osobowy Senat kadencji nie ma, jego skład co dwa lata odnawiany jest w jednej trzeciej, swoje kadencje sześcioletnie mają jedynie senatorowie. Początek prac kolejnego Kongresu oczywiście jest zdecydowanie mniej medialny niż pompatyczne obejmowanie urzędu przez kolejnego prezydenta USA. Trzeba jednak pamiętać, że zbudowany na wzgórzu Kapitol gmach Kongresu góruje nad Waszyngtonem, przytłaczając znacznie skromniejszy budynek Białego Domu. Takie było życzenie jeszcze Jerzego Waszyngtona i innych ojców założycieli nowatorskiej republiki – chcieli, by parlament był potężniejszy od organu wykonawczego. W USA obowiązuje prezydencki system władzy, ale na straży konstytucyjnej zasady kontrolowania i równoważenia stoi właśnie Kongres oraz Sąd Najwyższy.
Listopadowe wybory kongresowe zakończyły się partyjnym remisem. Republikanie zgodnie z sondażami przejęli Izbę Reprezentantów, ale stosunkiem tylko 222:212, natomiast Demokraci obronili władanie Senatem, i to pewniejsze niż mieli. Obecnie mogą liczyć na wynik 51:49, natomiast poprzednio międzypartyjna relacja wynosiła 50:50 i w razie remisu rozstrzygał (tylko w takim przypadku) 101. głos wiceprezydent Kamali Harris. Zgodnie z amerykańską tradycją wyborczą urzędujący prezydent w połowie kadencji stracił komfort popierania jego polityki przez obie izby, ale zanosiło się dla Josepha Bidena znacznie gorzej – utrzymanie Senatu to naprawdę sukces. Bezdyskusyjnie jednak od 3 stycznia zmieniły się w USA realia politycznej gry. Republikanie przejmują inicjatywę ustawodawczą w kwestiach budżetowych oraz uzyskują możliwość powołania komisji do zbadania działalności administracji demokratycznego prezydenta. Już zapowiedzieli, że prześwietlą działalność Federalnego Biura Śledczego oraz Departamentu Sprawiedliwości, decyzje dotyczące kryzysu imigracyjnego oraz przeciwdziałania pandemii COVID-19.

Dwa lata temu świeżo zaprzysiężony 117. Kongres USA przeżył szok – 6 stycznia 2021 r. horda zwolenników Donalda Trumpa szturmowała i na krótko zdobyła Kapitol, by nie dopuścić do zatwierdzenia wyboru Josepha Bidena na prezydenta USA.
Victor J. Blue
Pierwszy z tych wątków dotyczy oczywiście tropienia przez służby państwa Donalda Trumpa. Izba Reprezentantów pod wodzą 83-letniej spikerki Nancy Pelosi tuż przed końcem roku 2022 i własnej kadencji sfinalizowała dochodzenie w sprawie szkodnictwa republikańskiego prezydenta, który nie przyjął do wiadomości wyborczej porażki i wezwał na pomoc ulicę. 6 stycznia 2021 r. tłum jego zwolenników na krótko zdobył Kapitol, coś takiego nie zdarzyło się od powstania USA. Donald Trump został uznany przez demokratycznych kongresmenów za podżegacza winnego zamachu na Konstytucję USA. Do tego doszły śledztwa w sprawie zagarnięcia przez niego tajnych dokumentów, a także licznych oszustw podatkowych i finansowych. W sumie to bagaż tak ciężki, że powinien zakończyć się dożywociem dla blisko 77-letniego Donalda Trumpa, który jednak z zarzutów nic sobie nie robi i myśli o ubieganiu się w 2024 r. o drugą prezydenturę. Izba Reprezentantów republikańska na pewno będzie chciała zrewidować państwowe dokumenty przyjęte przez demokratyczną.
Pierwszym sprawdzianem skuteczności nowej większości w izbie naturalnie stał się wybór spikera (marszałka). Na razie okazał się niemożliwy, ponieważ Kevin McCarthy, naturalny partyjny lider, nie zebrał wystarczającego poparcia kolegów. Pierwsza oraz dwie powtórkowe tury przyniosły mu sensacyjne porażki, otrzymywał tylko 202-203 głosy przy wymaganym progu 218. Wielu republikańskich kongresmenów uważa go za zbyt miękkiego w nieuchronnej konfrontacji z Josephem Bidenem. Jak z tego wynika, syndrom tzw. miękiszonizmu odciska piętno nie tylko na polityce polskiej…
© ℗