Andrzej Duda znajduje się naprawdę między młotem demokratycznego wyboru suwerena a kowadłem podstawionym mu przez partyjnego mentora Jarosława Kaczyńskiego. Z jednej strony ma wykonać rozkaz najwyższego pana o desygnowaniu zaraz po 13 listopada na prezesa Rady Ministrów oczywiście Mateusza Morawieckiego, a wkrótce potem – o zaprzysiężeniu jego trzeciego rządu. Z drugiej – dowie się od spółki trzech partyjnych komitetów, że ów wyimaginowany rząd PiS poniesie miażdżącą klęskę 194:248 w głosowaniu Sejmu nad wotum zaufania. Notabene 18 mandatów Konfederacji od początku kadencji stanowi margines bez jakiegokolwiek znaczenia dla kogokolwiek.
Okres do końca kadencji 2019-23, wygasającej w niedzielę 12 listopada, będzie obfitował w najróżniejsze polityczne chwyty. Jeszcze ciekawsze będą tygodnie po 13 listopada, albowiem odrzucenie wotum zaufania dla rządu PiS zaledwie rozpocznie drugi, bardzo trudny krok konstytucyjny na stromych schodach. Zwracam jednak uwagę na zupełnie inną ścieżkę, równoległą do rządowej, na razie schowaną. Nazywa się ona budżet państwa na 2024 r. Raz na cztery lata trzeba sobie przypomnieć pewien przepis Konstytucji RP, chodzi o art. 225. Otóż jeśli w ciągu czterech miesięcy od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy budżetowej nie zostanie ona przedstawiona prezydentowi RP do podpisu, to w ciągu 14 dni może on zarządzić skrócenie kadencji Sejmu (czyli z automatu również Senatu). Możliwość to nie nakaz, rozwiązanie parlamentu z takiego powodu jeszcze się w III RP nie zdarzyło. Temat podjęli tylko raz i się zabawili… no oczywiście, bracia Kaczyńscy. 13 lutego 2006 r. rozeszło się po Sejmie, że prezes kazał młodszemu bliźniakowi – wobec rozsypania się koncepcji rządu PO-PiS oraz spóźnienia budżetu – zarządzić kolejne wybory. Wszyscy czekali w napięciu na wieczorne wystąpienie prezydenta, ledwie zdenominowany złoty leciał na łeb, na szyję, aż wreszcie ukazał się na ekranach ludzki pan i rzekł: „W warunkach, gdy pakt stabilizacyjny (PiS, Samoobrony i LPR) został zawarty – nie widzę przesłanek do skorzystania z artykułu 225 Konstytucji RP i skrócenia kadencji parlamentu”. Jak pamiętamy, planowana na lata 2005-09 i tak w 2007 r. upadła, ale w lutym 2006 r. z łaski braci bliźniaków się Polsce – a przede wszystkim złotemu – upiekło.
Przypominam dawny epizod z bardzo aktualnego powodu. W normalnych latach rządy planowo wnoszą do 30 września projekty budżetów do Sejmu, zaś do 31 stycznia następnego roku zawsze trafiają one do prezydenckiego podpisu. W anormalnych latach wyborczych odżywają jednak dyskusje, od kiedy liczy się czteromiesięczny okres na ukończenie ustawy budżetowej. Rząd Mateusza Morawieckiego obszerny projekt na 2024 r. wniósł do Sejmu 29 września 2023 r., przy czym dokument nawet… nie otrzymał numeru druku, co ośmiesza odchodzącą marszałek Elżbietę Witek. Widocznie uznała, że szkoda jej fatygi, skoro zgodnie z zasadą dyskontynuacji projekt 12 listopada o północy i tak odchodzi w niebyt. 13 listopada dosłownie chwilę po wyborze nowego marszałka Sejmu, nawet jeszcze przed konstytucyjnym złożeniem własnej dymisji, Mateusz Morawiecki powinien ten sam (ewentualnie z jakimiś autopoprawkami) projekt wnieść do nowego Sejmu. Data zarejestrowania będzie startem licznika, zatem prezydent będzie oczekiwał ustawy do podpisu najpóźniej 13 marca. PiS zawsze jednak znajdzie dyspozycyjnych interpretatorów przepisów, którzy za datę startową uznają… 29 września 2023 r., a zatem za graniczną 29 stycznia 2024 r. W tym terminie budżet na pewno nie zostanie ukończony. W sytuacji spodziewanej ostrej konfrontacji nie będzie można się dziwić, gdy Andrzej Duda skopiuje dylemat Lecha Kaczyńskiego z 2006 r. i zapowie telewizyjne wystąpienie…