Nikomu nie jest do twarzy w elektromobilności tak jak jemu. Nikt nie nosi jej z taką gracją, klasą i ogładą. Ot, teraźniejszość z miłością wpatrzona w tradycję.
Posłuchaj

Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Mam wrażenie bliskie pewności, że nikt nie traktuje swoich produktów i pomysłów z taką estymą, z jaką czynią to przedstawiciele Rolls-Royce’a. Dokładnie przemyślane, perfekcyjnie poprawne wypowiedzi, wolno i starannie składane zdania i nienaganna kindersztuba. Masz wrażenie, że nie doświadczasz spotkania w sprawie nowego samochodu, lecz przygotowanej zgodnie z protokołem audiencji u króla. Audiencji pełnej szacunku dla znamienitych przodków. Audiencji, w której nic nie dzieje się przypadkiem, a każdy jej szczegół wyćwiczony został do perfekcji. Teatr? Może, ale piękny. Miejscami nawet onieśmielający. Doprawdy wysokie progi.
Trzy obietnice
Bez dwóch zdań Rolls-Royce to arystokracja motoryzacji. Klasyczna, elegancka i nienachalna. Z pewnością nie jest motoryzacyjnym odpowiednikiem nowobogactwa. To klasyczny przykład grupy społecznej nazywanej old money. Zamożnej od pokoleń, przyzwyczajonej do pieniędzy, niemającej potrzeby udowadniania światu swojej wyższości czy podążania za najnowszymi trendami. Do bólu konserwatywnej, ale i pełnej wyważenia i klasy. Jednocześnie spokojnej o swoją pozycję.
Nie bez powodu Rolls-Royce nie chwali się liczbami. Moc, spalanie, moment obrotowy? Są! Zamiast cyfr opisujących osiągi, prędzej usłyszysz określenia: wystarczające czy tyle ile potrzeba. Oczywiście do cyferek można się dokopać, ale czujesz, że nie wypada. Co wypada? Ogłada. Rolls-Royce’em doprawdy nie wypada kręcić bączków na asfalcie, ścigać się spod świateł czy pędzić ponad limit po autostradzie. Inni właściciele obrzucą takiego kierowcę spojrzeniem podobnym do tego, jakim obdarują jegomościa, co to na „Jezioro łabędzie” zabrał… chleb do karmienia.
Taki jest Rolls-Royce. Dla niektórych może i zbyt wyniosły, ale na szczęście kupowanie Rollsów nie jest obowiązkowe, tak jak podziwianie baletu czy opery.
Rolls-Royce bez wątpienia jest motoryzacyjną arystokracją. I jako taka niechętnie poddaje się aktualnym modom czy tendencjom. Tu pojawia się pewien kłopot. Otóż przez świat przetacza się rewolucja. Oczywiście chodzi mi o przejście z napędów spalinowych na elektryczne. Rolls-Royce nie żyje w alternatywnej rzeczywistości i, chciał nie chciał, musi się tej tendencji poddać. A więc elektryk!
Kilka dni temu miałem okazję spędzić klika godzin za kierownicą pierwszego seryjnego, superluksusowego auta na świecie i zarazem pierwszego Rolls-Royce’a na prąd. Wniosek? Dokładnie zbieżny z dwiema obietnicami. Pierwszą złożył mi niemal dekadę temu Frank Tiemann, szef PR Rolls-Royce’a na naszą część Europy i centralną Azję. Było to w czasie, kiedy na rynku nie było jeszcze zbyt wielu elektrycznych modeli, było za to mnóstwo zapowiedzi wprowadzenia takowych. Zapytałem Franka o to, kiedy Rolls-Royce wprowadzi elektryka. Odpowiedział w stylu Rolls-Royce’a: „We właściwym czasie, tzn. gdy uznamy, że zmiana napędu nie zmieni charakteru auta”.
Drugą obietnicę złożył – już wszystkim – Torsten Müller-Ötvös, dyrektor generalny Rolls-Royce Motor Cars, który podczas pierwszej, statycznej jeszcze prezentacji elektrycznego modelu marki powiedział: „Spectre ma wszystkie cechy, które stanowią o legendzie marki. Ten niesamowity samochód jest cichy, potężny i pokazuje, jak doskonale Rolls-Royce jest przygotowany do elektrycznej motoryzacji. W pełni elektryczny napęd samochodu zapewni marce trwały sukces i pozycję, a przy okazji uwypukli cechy, które sprawiają, że Rolls-Royce jest Rolls-Royce’em”.
Trzecią składam wam ja. Frank i Torsten mówili prawdę.
Bez wyrzeczeń
Najbardziej cieszy mnie, że wraz z przejściem na napęd elektryczny Rolls-Royce nie stracił wyjątkowego charakteru. Ba, jest nawet lepiej. Po pierwsze, auto wizualnie nie różni się od spalinowych odpowiedników. Mastodontyczne czteroosobowe coupé ma jedno i tylko jedno zadanie. Zapewnić komfort. I to robi. Napęd jest zupełnie osobną – i wydaje się mało istotną – sprawą. Elektryczne serce zdradzają z zewnątrz tylko dwa elementy, oba łatwo przeoczyć. Pierwszy to nieco mniejsza niż w spalinowych modelach statuetka Spirit of Ecstasy (ze względów aerodynamicznych), druga to nieco skromniejsza (ale nadal majestatyczna) katedra (tak Rolls-Royce nazywa to, co inni określają mianem grilla lub atrapy chłodnicy). Koniec. Poza tym to Rolls-Royce z krwi i kości. Pod każdym względem. Od najdrobniejszych szczegółów po rzeczy najważniejsze. A taką dla Rolls-Royce’a jest atmosfera otaczająca kierowcę. Prawdziwym luksusem nie są dziś przecież gadżety, wirtualne lusterka czy podświetlenie. Nie jest nim skóra, drewno czy metal. Nie jest nim długa lista opcji i możliwości konfiguracji. Nie jest nim nawet sama marka. Luksusem jest odpowiednia mieszanka tych składników. Luksusem jest wspomniana atmosfera, a tę łatwo zepsuć, źle mieszając owe składniki – a o to szczególnie łatwo dziś, kiedy świat powoli przesiada się do elektryków. Rollsowi się udało.
Wszytko jest po staremu, znaczy – doskonale, elegancko i z klasą. A sam napęd? No cóż, doprawdy trudno poznać zza kierownicy, jak napędzany jest Spectre. Rolls-Royce od zarania starał się odciąć kierowcę od świata zewnętrznego i przenieść do swojego. Inżynierowie stawali na rzęsach, opracowując sposoby wyciszenia wnętrza czy zapewnienie odpowiedniej pracy zawieszenia. Cel był zawsze jeden. Komfort bez kompromisów. Setki, jeśli nie tysiące godzin ich pracy poświęcono wyciszeniu pracy układu napędowego (silnika i skrzyni biegów), sprawieniu, by absolutnie żadne drgania czy wibracje nie niepokoiły pośladków pasażerów. W temacie izolowania przewożonych osób od elementów pracujących w aucie Rolls-Royce ma tytuł profesora zwyczajnego (a to i tak dlatego, że nie ma wyższego). Można śmiało powiedzieć, że Rolls-Royce zawsze podświadomie dążył do elektromobilności. A skoro nastała… ma łatwiej. Dla takich marek jak Ferrari czy Porsche dźwięk silnika docierający do uszu kierowcy stanowy poniekąd DNA. Dla Rollsa DNA stanowi cisza.
Rolls ma łatwiej, co nie oznacza, że łatwo. Warto podkreślić, że Rolls-Royce nie wypuści w świat auta, którym inżynierowie nie pokonają w testach przynajmniej 2 mln km. W wypadku Spectre było to 2,5 mln km. Ja przejechałem tym autem niecałe 60 km – po mieście. Cóż mogę rzec poza tym, że to najprawdziwszy Rolls-Royce? Jak jeździ elektryczna arystokracja?
Zasięg? Nieistotny
Powiedzieć – komfortowo, to nic nie powiedzieć. Na klawiaturę cisną mi się takie słowa jak delikatność, subtelność, tkliwość, uczuciowość. Ogromny i ciężki samochód (niemal 5,5 m długości, ponad 2,1 m szerokości, niespełna 1,6 m wysokości i prawie 2,9 t) ma grację baletnicy. Bardziej płynie niż jedzie. Co nie znaczy, że nie umie szybko i precyzyjnie dać się poprowadzić po zakrętach. Umie, ale nie lubi. Woli kroczyć, sunąć lub stąpać. I tak nastraja kierowcę. Uspokaja, czym udowadnia, że to spokój jest dziś prawdziwym luksusem. Spieszyć się? To ci na dorobku. Rolls już nie musi, tak jak jego pasażerowie. Pławienie się w tym spokoju jest bajeczne i… warte swojej ceny. Właśnie. Ile to cudo kosztuje? Usłyszałem kiedyś takie zdanie: „Jeśli pytasz o cenę Rolls-Royce’a, to znaczy, że cię na niego nie stać”. Mnie nie stać, więc zapytałem. „Mój” egzemplarz to wydatek 450 tys. EUR. Do tego należy doliczyć lokalny podatek. W naszym wypadku oznacza powiększenie wymienionej kwoty o 23 proc., czyli ocieramy się o 2,5 mln zł. Co w zamian, oczywiście poza możliwością doświadczenia wyjątkowości prawdziwego arystokratycznego luksusu?
Będą liczby. Liczby, o które nie pyta żaden klient tej marki, bo zwyczajnie go nie obchodzą. Nie jestem i pewnie nie będę jednym z nich, więc co mi tam. Moc? Ponad 580 KM. Moment obrotowy – 900 Nm. Przyspieszenie od 0 do 100 km/h – 4,5 s. Napęd na obie osie. Pojemność baterii – 102 kWh. Zasięg (WLTP) – 530 km. Maksymalna moc ładowania – 195 kW.
Można się spierać, czy to dobre wartości czy nie. Można, ale to oznacza tyle, że spierający się nie są grupą docelową. Ta grupa po prostu kupi to auto, bo to jest Rolls-Royce. Zasięg, przyspieszenie? To nie są tematy, którymi zaprzątają sobie głowę. Oni raczej nie szukają ładowarek, częściej zlecają pracownikowi, że auto ma być gotowe na 18.30, bo wybierają się do opery na 19. Zabraknie prądu? Cóż, pracownik podstawi inne auto czy tam helikopter i owo zabraknięcie będzie wyłącznie jego kłopotem. Co więcej, Spectre rzadko, jeśli kiedykolwiek, jest i będzie jedynym autem w garażu swojego właściciela. Tak jak w jego szafie raczej nie wisi jeden garnitur. Wisi ich kilkanaście, kilkadziesiąt. Po kilka na różne okazje. Dlaczego w garażu ma być inaczej?
Pean godny króla na prąd
Najważniejsze jest to, że Rolls-Royce to cały czas Rolls-Royce. Stylistycznie nawiązuje do Phantoma Coupé i niczym nie zdradza swojego elektrycznego wnętrza. Z powodzeniem mógłby mieć pod maską V12. To przede wszystkim Rolls-Royce, dopiero potem… elektryczny.
Płynie w nim arystokratyczna krew. I doprawdy to czuć. Komfort na nieopisanym poziomie stworzony bynajmniej nie po to, by emanować skromnością. W zasadzie to jedyne auto na świecie, które mimo że rozsiewa splendor i emanuje bogactwem, robi to z wyczuciem i klasą godną arystokracji.
Do tego zupełnie nie jest potrzeby silnik V12. Choć jest dziełem sztuki, cudem wyważenia, królem ciszy i technicznym majstersztykiem, nie o niego tu chodzi. Chodzi o to, czego dostarcza. Pamiętajmy, że w aucie z dywanami głębokości kilku centymetrów, w aucie, którego szofer podczas pokonywania łuków nie ślizga dłonią po kierownicy – bo to za głośne, dźwięk tego cudnego V12 i tak był skutecznie gaszony dziesiątkami kilogramów wygłuszeń. Chodziło więc tylko i wyłącznie o moc. Czy w związku z tym może być coś lepszego dla Rolls-Royce’a niż bezszelestny silnik elektryczny?