W niedzielę, 8 stycznia w Brazylii podobnie sfanatyzowane masy zwolenników przegranego prezydenta Jaira Bolsonaro wdarły się do państwowych gmachów w Brasilii, federalnej stolicy. Przyczyna jest identyczna – bardzo bliscy sobie ideologicznie Trump i Bolsonaro po prostu nie uznali nieznacznych wyborczych porażek, interpretując wyniki jako spiski niesprecyzowanych wrażych sił. Ubiegający się o reelekcję skrajnie prawicowy prezydent Brazylii w kampanii posługiwał się wprost sloganem, że drugą kadencję może mu odebrać tylko „Bóg albo oszustwo”. A jednak lewicowy kandydat Lula da Silva, który już był prezydentem, wygrał w rozstrzygającej turze procentowo 50,83 do 49,17. Różnica faktycznie niewielka – chociaż w liczbie głosów to prawie 2 mln – jednak bezdyskusyjna, jako że w Brazylii wybory liczone są precyzyjnie, z internetowym monitoringiem wyników.
Lula da Silva objął urząd 1 stycznia, zaś Jair Bolsonaro przed sylwestrem uszedł na Florydę. Od zamieszek oficjalnie się odciął, ale traktuje je jako ważny sprawdzian, ilu ma zwolenników i do czego są oni zdolni. Na szczęście brazylijska demokracja – podobnie jak amerykańska dwa lata temu – zaliczyła pozytywnie specyficzny stress test. Presję powyborczą wytrzymały nie tylko organy niezależnego sądownictwa. Od hucpy odcięło się wojsko, na którego pomoc Jair Bolsonaro liczył skrycie, zaś jego zwolennicy całkiem otwarcie. Neutralność armii ma ważny kontekst polityczno-historyczny, albowiem po drugiej wojnie światowej długo rządziła w Brazylii wojskowa junta, cywilna demokracja wróciła około 1989 r., czyli wtedy, gdy ponownie odzyskała niepodległość Polska.

Wielu Brazylijczyków nie umie się pogodzić z dwoma wielkimi porażkami w 2022 r. – piłkarze zawiedli na mundialu, zaś bogobojny prezydent nie zdobył reelekcji. W niedzielę tłumy odstresowały się atakiem na biurokratyczną Brasilię, zdjęcie pochodzi z okolic prezydenckiego Palácio do Planalto.
UESLEI MARCELINO / Reuters / Forum
Ta kalendarzowa zbieżność naturalnie powoduje odniesienia do Polski. Po fikcji głosowań z PRL, na szczęście w III RP czystość wyborcza jest jednym z naszych największych osiągnięć ustrojowych. Oznajmiam to jako wielokrotny przewodniczący komisji obwodowej na macierzystym osiedlu od 1990 r. w najróżniejszych wyborach i referendach. Tylko sporadycznie zdarzały się w Polsce upowszechniane niedorzeczności. W 1995 r. Lech Wałęsa po nieznacznej porażce z Aleksandrem Kwaśniewskim coś majaczył, że przegrał „technicznie”. Z kolei w 2010 r. po przyspieszonych wyborach posmoleńskich przegrany Jarosław Kaczyński uważał, że Bronisław Komorowski to prezydent „przypadkowy”, ale bez zarzucania fałszerstw. Ekstremalne brednie upowszechniane były natomiast w 2014 r. po wyborach samorządowych, głównie w odniesieniu do sejmików wojewódzkich. PiS bez jakichkolwiek dowodów i logiki zarzucało – nie wiadomo komu – przekręty i zorganizowało 13 grudnia 2014 r. fanatyczny marsz z wrzaskiem „fałszerze!”. Na szczęście skończyło się wtedy na ulicy, bez szturmowania gmachów państwowych – zatem Warszawa to jednak nie Waszyngton czy Brasilia.
Notabene warto przypomnieć wyniki drugiej tury prezydenckiej z 2020 r. Andrzej Duda pokonał Rafała Trzaskowskiego w stosunku procentowym zaledwie 51,03 do 48,97, czyli tylko minimalnie wyżej, niż nastąpiło ostatnie rozstrzygnięcie w Brazylii. Była to najmniejsza różnica w dziejach III RP, ale u nas dosłownie nikt – nawet najbardziej niezadowoleni z reelekcji Dudy – nie tylko na ulicy, lecz nawet w publicznej wypowiedzi nie podważył arytmetycznego wyniku wyborów! Przypominam tę okoliczność nieprzypadkowo, albowiem PiS właśnie się bierze za kolejne grzebanie w Kodeksie wyborczym. Obowiązuje kanon etyki medycznej – przede wszystkim nie szkodzić…